Urodził się 26 lipca 1938 roku w Warszawie. Jeszcze przed wybuchem wojny rodzina Słowińskich przeprowadziła się do Tarnobrzegu, gdzie przyszły mistrz magicznej pałeczki spędził dzieciństwo. Po 8 maja 1945 roku zamieszkał wraz z rodzicami na ziemiach odzyskanych, początkowo w Gaworzycach, potem we Wrocławiu. Tam ukończył szkołę podstawową i średnią. Osiągał wtedy znaczne sukcesy w „białym” sporcie, był nawet mistrzem Dolnego Śląska we florecie i wicemistrzem Polski juniorów we władaniu tą samą bronią. Na kontynuowanie zawodniczej kariery nie miał jednak ochoty. Szczęśliwy czas dzieciństwa zatruła mu konieczność codziennego wstawania do szkoły. Nienawidząc podnoszenia się z łóżka przed godziną 10 rano, starał się tak pokierować swym życiem, by tej wielce uciążliwej czynności uniknąć. Do wyboru miał profesję kelnera bądź nocnego stróża, ale żadna go jakoś specjalnie nie pociągała. O przyszłości zadecydował więc – jak to często bywa – przypadek. Najpierw była wizyta w kinie, na filmie, którego tytułu ani treści już nie pamięta. Pamięta jednak, że występował tam w epizodycznej roli iluzjonista, wyczyniający – ku zdumieniu widzów – najrozmaitsze cuda. Potem była znaleziona gdzieś we wrocławskich ruinach książka bez okładki, opisująca kilkadziesiąt prostych, magicznych sztuczek. Napisano ją po niemiecku, w dodatku jeszcze starodawnym gotykiem, ale zafascynowany młodzieniec szybko opanował podstawowe zasady obcego języka. Poznane tricki trenował na koleżankach i kolegach z podwórka i ze szkoły. Gdy ukończył lat szesnaście, pojawił się na jego drodze niejaki Edward Woźniak, pseudonim „Alsteni”, nałogowy alkoholik, a poza tym wyśmienity przedwojenny akrobata. Aby zarobić na kieliszek chleba, Alsteni organizował niewielkie grupy artystów, z którymi występował w różnych miejscowościach kraju. Któregoś dnia, zupełnie przypadkowo został świadkiem iluzjonistycznych popisów Andrzeja. Sprawność, wdzięk i elegancja, z jakimi młody człowiek znikał różne przedmioty, wyciskał wodę z długopisu i zmieniał magiczną pałeczkę w bukiet kwiatów, bardzo przypadły mu do gustu. Ty, koleś – wychrypiał – A siwuchę też byś potrafił z tego pióra wycisnąć? A potrafiłbym – odparł Andrzej po chwili zastanowienia. Zachwycony Alsteni zaproponował mu przyłączenie się do stworzonej właśnie trupy komediantów. Andrzej początkowo odmówił, ale w końcu zjawił się na dworcu z niewielką, tekturową walizeczką. No i tak właśnie został prestidigitatorem. Jeszcze jako dziecko, uwielbiał podróże. Pewnego razu usiadł z matką na miękkich fotelach kolejowego Pullmana. Tak właśnie chciałbym spędzić życie – powiedział do szanownej rodzicielki. W związku z powyższym, w pierwszych latach swej zawodowej kariery podróżował nieustannie. Zatłoczonymi tramwajami, w ścisku kolejowych korytarzy, na pakach zatrzymanych przypadkowo ciężarówek i przyczepach traktorów. Noce spędzał na pryczach szkolnych internatów, w pokojach rozedrganych pijackimi głosami hoteli robotniczych i na dziurawych materacach w salach Zakładowych Domów Kultury. Tymczasem mistrz czarnej i białej magii, który przyjął wspomniany wyżej sceniczny pseudonim Astralvi, powoli zdobywał na rynku coraz większą reputację. W 1961 roku jako najmłodszy w Polsce iluzjonista złożył przed powołaną przez Ministerstwo Kultury i Sztuki komisją egzamin, który dał mu najwyższą artystyczną kategorię „S”. Już nie sypiał w szkolnych salach gimnastycznych, ale w dobrych hotelach. Zaczęły się wyjazdy zagraniczne, najpierw oczywiście do „demoludów”, potem i na zgniły Zachód. Ponieważ zawieranie indywidualnych kontraktów było w tych czasach niemożliwe, więc pierwszą umowę załatwiła mu państwowa agencja Artos. Przedstawiciel agencji artystycznej z Belgii proponował 80 dolarów za występ. Niestety, ku zmartwieniu urzędniczki Artosu, znającej obok własnego tylko jeden obcy język, a mianowicie wołowy, facet gadał po swojemu, to znaczy po belgijsku i trudno się było z nim porozumieć. Tym niemniej, broniąc dzielnie narodowych interesów uparła się, że za mniej niż 9 dolców polski artysta nie będzie występował. W końcu zrezygnowany Belg zgodził się łaskawie na te 9 „zielonych”. Sam „Astrallvi” nigdy nie miał kłopotów językowych. Jego niesamowity talent lingwistyczny zaowocował biegłym opanowaniem aż siedmiu obcych narzeczy: niemieckiego, angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, włoskiego, czeskiego i węgierskiego. Występował w sumie w kilkudziesięciu krajach świata, między innymi w NRD, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Bułgarii, Republice Federalnej Niemiec, Berlinie Zachodnim, Belgii, Holandii, Luksemburgu, Szwecji, Finlandii, Norwegii, we Włoszech, na Cyprze, w Grecji, Francji, Izraelu, Syrii, Iraku, Libanie i Kuwejcie. Prezentował swe umiejętności w cyrkach m.in. Intersalto i w renomowanych kabaretach, między innymi w Casino de Liban w Bejrucie i paryskim Crazy Horse. Czarował przed kamerami polskiej i zagranicznej telewizji, występował również w wielu teatralnych przedstawieniach, jak na przykład w wyreżyserowanym przez Jana Szurmieja „Kabarecie”. Pracował jako konsultant kilku polskich filmów, w tej liczbie „Wielkiego Szu” Sylwestra Chęcińskiego. W końcu lat sześćdziesiątych należał już do ścisłej światowej czołówki w swojej branży. Wyrazem jego pozycji były liczne nagrody na międzynarodowych kongresach magicznych i festiwalach. W 1970 roku zdobył drugie miejsce wśród trzystu uczestników festiwalu w Sofii. Dwa lata później na Magisk Festival w Oslo odebrał drugą nagrodę w dziedzinie manipulacji (iluzjonistycznej oczywiście). Obok sztuczek z monetami i kartami, prezentował tam numer, w którym wielokrotnie wypija wodę z naczynia, a ona ciągle się na nowo pojawia. Po powrocie do kraju, złośliwi koledzy nalali mu do skrytki w tym naczyniu pół litra spirytusu zamiast wody. Przez dwa tygodnie paliło go w przełyku. Najcenniejszym trofeum była „Nagroda w dziedzinie nowości”, przyznana przez Prezesa Światowej Organizacji Iluzjonistycznej na festiwalu w Karlovych Varach w roku 1968. Nie przyznano jej nikomu przez ostatnich siedem lat. Otrzymał ją za numer sceniczny, w którym przez piętnaście minut wyczarowuje zewsząd w nieprawdopodobny sposób butelki i szklanki napełnione piwem, przerywając to trickami z banknotami, papierosami, fajkami i kartami. Na koniec, jako swoista puenta, na rękawie fraka pojawiały się białe myszki. Astrallvi zmarł 24 maja 2006 roku, tradycję rodzin ną kontynuuje jego syn iluzjonista Andrzej Słowiński „Astrallvi junior”.

<--WRÓĆ